OPOWIADANIE

Dyzio

Dyzio przyleciał pewnego jesiennego dnia, akurat w czasie mycia okna. Był to jeden z tych pięknych jesiennych dni, w czasie których słońce i bezchmurne niebo podkreślają bogactwo kolorów malujących liście drzew i ostat- nich kwiatów. W taki dzień z zielonych kolczastych osłonek mrugają wesoło kasztanowe oczka, pająki dumnie zerkają na misternie utkane sieci przyozdobione teraz milionem błyszczących kropelek i nawet muchy coraz bardziej ociężałe wykazują nadspotykaną ruchliwość. Wdychając jesienne wilgotne powietrze, przesiąknięte dymem ognisk i pachnące grzybami, zapominamy o deszczach i słotach, a doceniamy niezwykłą urodę tej pory roku. I właśnie w takim dniu, podczas ruchu związanego z pucowaniem szyb usiadł sobie na parapecie mały, szary gołąbek wyróżniający się czarną obwódką na szyi. Usiadł na parapecie i nie zważając na energiczne ruchy i chlapiącą wodę spokojnie przyglądał się pracy. Mały, szary, z ciemną obwódką na szyi, raz jednym, raz drugim okiem łypał w kierunku ciemnego mieszkania. Musiał być bardzo głodny, skoro zdecydowała się na tak radykal- ny krok. Zdenerwowany przytupywała niecierpliwie po zimnym parapecie i słał znaczące spojrzenia w stronę torby z kaszą. Łypanie i tupanie przyniosły wreszcie upragniony rezultat i Dyzio został obdarowany dużą garścią ziarenek. Jadł ostrożnie bez przerwy zerkając na ofiarodawczynię, nie do końca przekonany o swoim szczęściu i bezpieczeństwie. Lepiej zjeść ile się da i oddalić się na pobliską latarnię. Musiał chyba stoczyć bójkę z innymi ptakami, bo na gładkim zazwyczaj łebku sterczało mu czupurnie puchowe piórko. Wyglądał z nim zawadiacko i zabawnie. Tego dnia oprócz garści ziarenek dostał swoje pierwsze imię - Dyzio. Nie był nim zachwycony. Miał nadzieję, że będzie ono brzmiało bardziej dostojne, a nie wskazywało na "gościa" raczej poczciwego, żeby nie powiedzieć fajtłapowatego. "Niech im jednak będzie. Byle dobrze karmili i nie żałowali smakołyków to i imię się zniesie".

Od tego dnia Dyzio pojawiał się codziennie. Aby dać delikatnie do zrozumienia, że już jest, przytupywał po blaszanym parapecie, wyciągał łebek, a przy braku odzewu wspinał się na framugi, z których od razu spadała z furkotem, mocniej zaznaczając swoją obecność. Później przyzwyczaił się do pór bytności domowników w kuch- ni i nie strzępił piór po próżnicy. Siedział zaczajony na lampie albo na kamienicy naprzeciwko, skąd mógł ob- serwować sytuację. Czasem musiał wykazywać dobry refleks, bo bywało, że ktoś pojawiał się rano tylko na 10 minut, a potem dopiero w nocy. A jak każdy wie, szanujący się synogarlic po zmroku nie wędruje po pustych ulicach, a tym bardziej nie lata. To dobre dla nietoperzy.

Życie Dyzia byłoby jednak zbyt szczęśliwe, gdyby tak sobie przylatywał, podjadał i żeby to nikogo nie raziło. Tak dobrze to nie ma. Od wielu już lat na sąsiednim parapecie koczowało stado dużych, zadziornych, żarłocz- nych i zazdrosnych gołębi. Dostawało do czasu do czasu małe co nie co, ale tak nikłe, że gołębie na widok dy- ziowego szaleństwa ogarniał szał. Zorientowawszy się w sytuacji stado siedziało zaczajone, a gdy Dyzio wytu- pał już garść pszenicy, spadało na niego hak huragan i wśród trzepotów, przepychanek i ogólnego nieładu po- chłaniało śniadanko, z czego duże części lądowały w błocie na dole. Dyzio siedział tymczasem jak kupka nie- szczęścia i nawet nie myślał podnieść zrozpaczonego wzroku na bandę wielkich i agresywnych ptaszysk. Gdy zaczął już się godzić z myślą, że to koniec beztroskiego czasu pełnego brzuszka i nie martwienia się o je- dzenie. W sukurs przyszli właściciele gościnnego parapetu odganiając agresorów. Czasami wystarczyło poru- szyć firankę, czasem trzeba było stać w oknie i odstraszać wyglądem, z czasem, gdy i to nie skutkowało, trzeba było machać czymś dużym (np. tasakiem). (Ciekawe co o tym myśleli sąsiedzi?) Nie muszę chyba dodawać, że Dyzio był w pełni świadomy ludzkich wybiegów i gdy przerażone gołębie uciekały w popłochu on skromnie przycupnąwszy w rogu czekał, aż wszystkie odfruną. Z biegiem czasu sam Dyzio nabrał odwagi i mając za sobą poparcie w osobie człowieka z gazetą ruszał w kierunku gołębi w bojowych podskokach strosząc szare piórka. O dziwo, uciekali.

Przyszła wiosna. Czas pomiędzy posiłkami Dyzio wypełniał zalotnym gruchaniem. A jako że był dobrze odży- wiony, lśniący i zrelaksowany, nikogo nie zdziwiło, że wkrótce przygruchał sobie Dyziową. Początkowo wy- branka serca krępowała się stołować tak blisko ludzi, a w dodatku brać udział w bojach ze stadem gołębi. Zaw- sze czekała na latarni aż jej ukochany rozprawi się z konkurencją. Dyzio czując na sobie zakochany wzrok robił się tym bardziej waleczny. Dni upływały na idyllicznej sielance. Przyszło lato, a potem jesień. Dyziowce przylatywały dwa razy częściej i trzy razy natarczywiej domagały się poczęstunku. Powód tak zdecydowanego zachowania objawił się wczesną jesienią. Przyleciał w troskliwym otoczeniu rodziców. Po tatusiu odziedziczył temperament. Szybko zorientowawszy się w sytuacji sam pomagał odganiać gołębie nie wykazując większego zdenerwowania na widok podskakujących, wymachujących gazetą i pokrzykujących ludzi.

Pewnie w momencie kiedy to czytasz, siedzą sobie trzy Dyziowce na latarni, zerkając ciekawie w okno rzeszow- skiego bloku, obok czai się stado gołębi, w dole kręcą się ludzie. Może wśród nich jest babcia dźwigająca z rynku pszenicę? Może za kilka chwil uchyli się okno, ręka wysypie garść ziarenek i zaprzyjaźniona rodzinka sfrunie na parapet? Zima upłynie synogarlicom spokojnie, bez strachu, że nic nie uda się wydobyć spod śniegu. Ciekawe tylko ile Dyziowców przyleci za rok?

Biba i Ruda


Poprzedni artykuł,Spis treści, Strona główna Psubratów, Następny artykuł