OPOWIADANIE

Błotniaczek

Wczesny poranek. Rozlewiska skąpane w mroku, czekam na pierwsze promienie słoneczne, na które się nie zanosi. Nad wodą panuje cisza. Nie słychać koncertu żab, ani wiecznych kłótni mew. Znów deszcz wisi w powietrzu, trzeci dzień z rzędu - pomyślałem, zdejmując kolejną pijawkę z łokcia. Siedziałem po pas w wodzie, w bardzo ciasnej czatowni. Przede mną pływało gniazdo perkoza. Ptak troskliwie ogrzewał swe pierwsze pisklę. Zaczęło się. Krople z pluskiem uderzały o wodę przybierając na sile. Ze złości przygryzałem wargi. Ptak puszył się niczym zawodowy aktor. Gdy deszcz osłabł wyszedłem ostrożnie z szałasu by nie spłoszyć perkoza. Lecz on mnie zignorował.

Kierując się w stronę brzegu marzyłem o kubku gorącej herbaty, gdy z dala dobiegł mnie słabiutki, znajomy odgłos. Podążyłem w jego kierunku, brnąc przez gęste trzciny. Opady podniosły poziom wody, tak że wkrótce mój gumowy niezawodny kombinezon okazał się za krótki i woda wdarła się do środka - przybyło mi jakieś sześć kilogramów. Zamiast znajomego gniazda pływały strzępy. A na nich dwa przemoczone bezwładne puszki. Były to pisklęta błotniaka stawowego. Rodzice nie mogąc wylądować na tak małej powierzchni próbowali karmić je z góry, o czym świadczyły pływające w pobliżu martwe myszy. A gdy ten sposób zawiódł opuścili potomstwo. Woda która miała chronić maleństwa przed niebezpieczeństwem okazała się zabójcza. Mniejszy już nie żył, a jego drobne ciałko opanowały larwy muchy plujki. Większy wydawał ostatnie błagalne dźwięki. Trafił do torby fotograficznej a z niej pod suszarkę do włosów. I jego nie oszczędziły pasożyty. Żerowały pod skrzydłami na nogach, w przełyku. Lecz najgorsze grasowały w nozdrzach oraz w wolu, przewiercając je na wylot. Usuwanie trwało trzy godziny. Opłaciło się bo w malca wstąpił nowy duch. Ptaszyna, która nie mogła oddychać ani unieść głowy, kładła się na plecach w pozycji obronnej pokazując swoje szpony i słabiutki lecz groźny dziobek. Po zabiegu przyszła pora na karmienie. Nie odbyło się ono bez przemocy. Metalowa pęseta z kawałkami Wiskas`a wdzierała się w jego gardziel. Nie minęła godzina gdy sam prosił o pokarm, oznajmiając to donośnym piskiem. Stołował się co dwie godziny (sam wyrywał pokarm). Gnieździł się w małej, plastikowej misce wyściełanej starym ręcznikiem. Wkrótce gniazdo zostało rozbudowane o kolejną dużą miskę, gdyż malec nauczył się pstrykać odchodami. Ceremoniał ten odbywał się następująco. Błotniaczek wchodził na krawędź małej miski, wystawiał kuperek i pstrykał. Czarno-biała lepka substancja lądowała w dużej misce. Trzeba przyznać, że był porządnicki, swoje potrzeby zawsze załatwiał poza gniazdem - za wyjątkiem pierwszego razu, kiedy to lepka plama wylądowała na mojej koszuli. Wieczorami wyruszał na spacery, które zawsze kończyły się awanturą, gdyż psotnik umiał wyjść z gniazda, ale nie potrafił dostać się tam z powrotem. Dzieliliśmy z nim troski i radości przez cztery dni. Potem trafił w troskliwe ręce strażnika leśnego, który miał zrobić z niego prawdziwego jastrzębia, siejącego strach i panikę wśród mieszkańców wód i łąk. Tak też się stało. Nasz puszek jest teraz dorodną, dziko żyjącą samicą.

Bartłomiej Szmidt


Poprzedni artykuł, Spis treści, Strona główna Psubratów, Następny artykuł